Komentarze: 0
Leżeć i obmyślać swoją wymarzoną śmierć samobójczą, to jak czekać na wygraną na totolotka. W tym drugim co prawda trzeba/wystarczy kupić los i... przegrać, ale też czeka się na coś, co rozwiąże wszystkie problemy bez czasu i pracy. Wielka wygrana zapewni dostatek, wielka śmierć zapewni spokój.
Chcę śmierci estetycznej, która nie zdeformuje mojego ciała, nie rozczłonkuje go, nie zostawi krwi, opuchlizny, wykręconej gęby. Takie szczęście w nieszczęściu dla tych, którzy mnie potem zobaczą, martwego i odeszłego na zawsze, ale jakby śpiącego. Myślę o truciźnie, w płynie lub tabletkach, szybkiej truciźnie, która odbierze dech i świadomość w momencie połknięcia; nie chcę się obudzić obrzygany, sparaliżowany, detoksowany. Jedyne, co mnie martwi, to to, że podobno moje organy nie będą się już nadawały do przeszczepów. No ale skoro zostawiam rodzinę i przyjaciół bez swojego, ujmijmy to umownie, ducha, to czemu miałbym się przejmować tym, iż obcy nie dostaną moich narządów?
Bez niej moje serce i tak jest do niczego.
Leżę więc i zastanawiam się, jaka to powinna być trucizna, i skąd ją wziąć. Leżę aż do obiadu, kończę czytać książkę, potem w radiu słucham "Spotkania z nożem" - Białoszewski w szpitalu.